Z tym krajem łączy mnie już tylko grawitacja

Κομνηνός Κασταμόνου

Ἰδοὺ ὁ ἄνθρωπος


Tomiki Aubade Triste i Karmageddon dostępne w księgarniach:
"Sonet", Żeromskiego 27, Radom
"Księgarnia Literacka im Witolda Gombrowicza", Żeromskiego 83, Radom
"Tarabuk" ul. Browarna 6,Warszawa
"Czuły Barbarzyńca", ul. Dobra 31, Warszawa
także internetowo


http://sklep.danmar.waw.pl/?4,karmageddon-pawel-podlipniak

http://ksiegarniagombrowicza.osdw.pl/


piątek, 30 grudnia 2011

Nu pogodi...Wołodia



Ballada z Wysocka (wersja 2011)





Płyniemy przez życie jak okręty
wcale się wstecz nie oglądamy
chociaż jak fala rzuca zdrajca los
kierunek rejsu obojętny
sygnały przeczuć pomijalne
nie kusi żaden nas zaciszny port

Kompasu nie ma, steru nie ma
i żagle wiatr już dawno zerwał
kotwicę zżarła wredna suka rdza

ze śmiercią nam nie do twarzy
z miłością nam nie pod rękę
a niech to wszystko jasny trafi szlag!
ze śmiercią nam nie do twarzy
z miłością nam nie pod rękę
a niech to wszystko jasny trafi szlag!

Człowieka odróżnia od anioła
wcale nie durnych brak skrzydełek
ale dwadzieścia tylko duszy gram
gdy zbrudzisz duszę nieśmiertelną 
umyć ją w alkoholu można
kłopotów worek przez to jest bez dna

Spiritus flat ubi vult panowie    
szklanice wznieśmy w górę prędko
zanim stoczymy się w delirium szał

z miłością nam nie do twarzy
ze śmiercią nam nie pod rękę
a niech to wszystko jasny trafi szlag!
z miłością nam nie do twarzy
ze śmiercią nam nie pod rękę
a niech to wszystko jasny trafi szlag!

Bo taki jest nasz zew odwieczny
by zmywać to co zmyć się nie da
na przykład cały pierworodny grzech
Sumienie, pamięć, ból, marzenia
wszystko co nas przy ziemi trzyma
znajdziemy zawsze na kieliszka dnie

Każdy z nas widzi w wódki lustrze,
kim był, kim jest i kim nie będzie
- prawdziwą z najprawdziwszych twarz

ze sobą nam nie po drodze
ze światem nam nie pod rękę
śmierć wybawieniem pewnym, niech to szlag!
ze światem nam nie po drodze
ze sobą nam nie pod rękę
śmierć jedna wybawieniem, niech to szlag!







(poprawki do wersji z 2007 r.)

czwartek, 29 grudnia 2011

I zasypiają z mordą na piersi w strasznych mieszkaniach straszni mieszczanie...



Mieszczanin z New Jersey szczuje poetę policją
[New Jersey Homeowner Calls Cops on Bob Dylan]


Oh, where have you been, my blue-eyed son?
Oh, where have you been, my darling young one?
Bob Dylan A hard rain's a gonna fall


stary bob dylan błądzi ulicami
miasteczka w new jersey, budzi niepokój
statecznych mieszkańców,
bo wraz z nim wkrada się lęk, że przyszłość
ma zwiotczałą skórę zamiast maski z botoksu.

jest jak wstydliwy artefakt minionej epoki,
grat nie do naprawienia, który głośno skrzypi,
a wtedy budzą się zmory i szurają nocą
pod progiem wiecznie młodych mieszczan
z zadupia w new jersey.

czego się boi głupiec z pośledniego stanu,
co go wybudza z drzemki w przerwach na reklamy?
może ma strach w błękitnych oczach,
kiedy widzi chmury niosące ponad miastem
deszcz ciężki jak ołów?

a  może wraz z tysiącem mamrocze modlitwy,
których nikt nie wysłucha i dlatego chętnie
wyszczuje z pipidówy starego poetę
 z jego niechciana pieśnią.



Artykuł o incydencie w New Jersey

wtorek, 27 grudnia 2011

Policzę do stu. Może gdzieś tam zastanę siebie…


No-One Art


The art of losing isn't hard to master;
so many things seem filled with the intent
to be lost that their loss is no disaster
Elizabeth Bishop One Art


ćwiczenie samotności wcale nie jest trudne.
najpierw zamykam drzwi (a potem siebie),
wyrzucam klucze zaczynając zapominać
twarze najdroższych w moim życiu osób.   
giną mi wszystkie bezsensowne święta,
rocznice osobistych klęsk i listy życzeń.

samotność to nie żadna katastrofa, strata
sensu istnienia czy stan świadomości.
jest tylko puste miejsce na grudniowej plaży
niedawno zmyte zimną, gorzką wodą,
napis wyryty na parkowej ławce,
nagle zwolnione łóżko w obskurnym szpitalu.

ćwiczy się doskonale sama, bez udziału   
osób i znanych miejsc, najszczerszych chęci.
każdy brukuje piekło według własnych potrzeb.
można zapomnieć o tym, lecz na pewno
poczuję wszystko w świąteczny poranek.
jak świeżo boli pustka – nawet gdy nią piszę.    
   

      
         







czwartek, 22 grudnia 2011

whenever wherever



Grudzień



z moich dłoni nic nie wynika
Ingeborg Bachman Malina

nic ze mnie nie wynika, nawet koniec świata.
nie znajduję dziś żadnej rzeczy, która trzyma
przy życiu. opowiadam o tym tylko,
aby walczyć ze wstydem. inni mają gorzej.     

nie mam poczucia miejsca i poczucia czasu.
jestem rozbieżny. torby z papieru wypełnione
powietrzem mieszczą cały mój oddech zapowiedź
samotnych świąt i stołu suto zastawionego

pustymi nakryciami. sztuka tracenia
osób, kierunków, znaków nie jest wcale trudna.  
a jeśli śni się zima i pędzący szereg,
to za zakrętem czeka prosty komunikat:

historie są prawdziwe jak złudzenie puenty.

czwartek, 15 grudnia 2011

The only way to fix it is to flush it all away...



Mirra, kadzidło i ałun



wśród nocnej ciszy bóg się rozchodzi niby fale sejsmiczne
jedyny raz w roku – podśpiewuje Alicja – wtedy szczerze
wracam do zimy tam pod wartkim śniegiem biegnę
wtłoczona między pasażerów podmiejskich pociągów

a na peronie koczują królowie wioząc w walizkach
mirrę kadzidło i ałun by zatamować wyciek dobrych nowin
z jezusa który utknął po niewłaściwej stronie lustra
jak świerkowa igła wdeptana w dywan utkany z wełny

może ktoś zrobi zbawcy pożegnalny tatuaż z niskim numerem
zanim gorycz wytrawi ścieżki w skalistej wyżynie
lecz teraz po torach znów płynie do mnie światło  
gwiazdy z podkulonym ogonem canes venatici 

środa, 14 grudnia 2011

...and it was a gas



Śmierć Debbie Harry

oczywiście, tobie
E.A. Poe Beczka Amontillado


Za oknem grudzień, bramy domów stoją w ogniu.
Gęsi wyrżnięte (wyrok wykonała jesień).
Na miłość boską, Montresorze, lęk się kolebie
na rozstajnych drogach. A w śmietniku leży
strzaskane pudełko płyty
– w nim fotografia blondynki o twarzy anioła.

Można mieć szklane wnętrze i wahadło zamiast uczuć,
gaz w żyłach, który nie porusza pompy.
Życie to tylko przejęzyczenie, trujący podtytuł wiersza
napisanego z okazji Bożego Narodzenia.
Odwróć z odrazą kartkę, Montresorze
- głos blondynki utkwił niżej, wśród odpadków.  

Mocna jest cisza i rozchodzi się jak pleśń.
Nasze ulice wciąż za głębokie,
nogi za krótkie - więc utoniemy osobno . 
Śmierć nie ma wzwodu, Montresorze,
kiedy zatrzaskuje drzwi do śmietnika
– a w nim resztki anioła o twarzy blondynki. 


Wersja audio - interpretacja p. Wandy Szczypiorskiej

piątek, 9 grudnia 2011

Big Big Splash




Tumoral blues /repryza/


Chciałbym być sytym pieskiem i zatapiać zęby
w soczystych słowach, które nabrzmiały od znaczeń,
a zamiast demontażu słońc, układów planet
hodować w sobie stale czułość pod dotykiem
skóry delikatniejszej i bardziej bezbronnej
niż pocałunek – pierwszy lub ostatni – dziewczyny
poznanej nad jeziorem żartu. Ot, entropia.

Chciałbym być odbiornikiem nastrojonym czulej
na mikrofale. Taka częstotliwość wprawia  
nas w drżenie i rozgrzewa ciała nawet pod śniegiem.   
Kiedyś przecież wygasną piece, telefony
stracą zasięg, a piasek rzucany na suche
deski będzie jedynie aluzją do formy
obrotu ciał niebieskich lub kruchości bycia

wiernym.    




      

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Trudno powtórzyć te białe szarości. Nad ranem lepią się do niej słowa.



Warum

Emilowi Laine’owi


wróć do biegu do brzegu i potąd
 w giętki świat drukowanych metafor
 na manowce gdzie słowo za słowo
 wchodzi drzazgą wychodzi niełatwo
 razem z nerwem a na pewno z głową

 co się kryje za brzegiem za biegiem
 jaki biegun czy splot kropek kresek
 komunikat nadany pospiesznie
 i śmiech skryty w twojej prawej ręce
 nie krew woda czy papier w butelce

 ugnij nogi poczuj lot i wiersze

wtorek, 29 listopada 2011

I ty zostaniesz Indianinem /remanent/



Zawsze jeden porządek


Zostań wreszcie dzieckiem, nie zerkaj,
nie wychodź poza framugę. Tam świat
 za nim nie ma.

Był cień. Zanikł na chwilę, kiedy zaczęliśmy wplatać
między bajki okrawki anielskiego włosia,
złotka i słomki.

I pierwsze mleczne imiona –  wypadały
najszybciej. Kruszył je szkolny ład. Strzępił
pióropusze. Łamał łuki.

Cynober spłynął łatwo. Wyjrzały spod niego
blade twarze bezradne wobec gróźb
zaczajonych za framugą.

Nazywali to życiem, a my, siedząc w kręgu,
daremnie szukaliśmy duchów i ognia
w łupinach orzechów tartych o beton.

Łuszczyliśmy się razem z nimi.  
Bardziej brązowi niż zdradzone lata,
bezwzględnie przejrzali.

Chcieliśmy zostać dziećmi, a wybrał nas galop.
I to, co podcina fale. I to, co otwiera gardła
(jak wino, jak śpiew),

a potem długo milczy.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Nagroda pocieszenia = uścisk ręki prezesa Ryszarda Ochódzkiego

Nagroda Literacka Miasta Radomia 2011

"Uzasadnienie werdyktu

Szanowni Państwo, po zapoznaniu się z 32 książkami zgłoszonymi do Nagrody Literackiej Miasta Radomia w kategorii książka naukowa/popularnonaukowa i wyłączeniu z głosowania – z powodów regulaminowych – jednego tomu, jury postanowiło wnioskować do Prezydenta Miasta Radomia o przyznanie Nagrody Literackiej Miasta Radomia w wysokości 10 000 zł Dariuszowi Kupiszowi za tom Rody szlacheckie ziemi radomskiej, wydany przez Radomskie Towarzystwo Naukowe w 2009 roku. To napisana lekkim piórem, barwna, popularnonaukowa opowieść o szlachcie regionu radomskiego. Przedstawione w niej dzieje rozpoczynają się od momentu, w którym pojawiły się pierwsze wzmianki o protoplastach poszczególnych rodów, sięgają zaś końca XVIII wieku, czyli ostatnich lat Rzeczpospolitej szlacheckiej, zbiegających się w czasie ze zniknięciem państwa polskiego z mapy Europy. Niewątpliwe walory pracy, decydujące o jej atrakcyjności lekturowej, nie sprowadzają się jedynie do przystępnego ukazania perypetii poszczególnych reprezentantów rodów szlacheckich, ujętych na tle makrohistorii, czyli wydarzeń istotnych dla ziemi radomskiej, a zarazem współtworzących dzieje I Rzeczpospolitej. Autor wtajemnicza także czytelnika w mikrohistorię związaną z obyczajami miejscowej szlachty, oferuje mu informacje na temat jej życia codziennego, w atrakcyjnej formie przypomina legendy z nią związane. Praca może stanowić pasjonującą lekturę zarówno dla osób zainteresowanych dziejami wspomnianego okresu, jak i impuls dla historyków pragnących zgłębiać naukowo tytułową problematykę.

Jednocześnie jury pragnie zwrócić uwagę czytelników na niewątpliwe walory merytoryczne prac pana dr. Sebastiana Piątkowskiego zatytułowanych:
– Kowala. Wieś powiatu radomskiego i jej okolice od czasów najdawniejszych do schyłku XX wieku, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Naukowego Instytutu Technologii Eksploatacji – Państwowy Instytut Badawczy) oraz
– Więzienie niemieckie w Radomiu 1939–1945, wydanej w 2009 roku przez Instytut Pamięci Narodowej w Lublinie.
Pierwsza monografia wnosi istotny wkład w naszą wiedzę o dziejach regionu. Dzięki lekturze tego tomu czytelnik zyskuje szansę na zapoznanie się z niezwykle bogatą historią Kowali i jej okolic widzianą przez pryzmat rozwoju terytorialnego, administracyjnego, oświatowego i kulturalnego.
Drugi z wymienionych tomów to wieloaspektowa praca naukowa ważna zarówno dla badań nad historią regionu, jak i dla historiografii krajowej. Z jednej strony publikacja jest świadectwem kompetentnie prowadzonych, niezwykle wartościowych a zarazem bardzo żmudnych i czasochłonnych badań archiwalnych, z drugiej zaś stanowi przykład książki, którą czyta się jednym tchem.
Od siebie chciałabym dodać, że poziom refleksji historycznej zaprezentowany zarówno w nagrodzonym tomie, jak i pracach zauważonych przez jury może być dla radomian powodem do dumy.
W kategorii książka naukowa/popularnonaukowa uwagę jury zwróciła także seria albumów o sztuce, wydanych przez „Łaźnię” Radomski Klub Środowisk Twórczych i Galerię, towarzyszących organizowanym w tej instytucji wystawom.

Jury zapoznało się także z publikacjami zgłoszonymi do Nagrody Literackiej Miasta Radomia w kategorii książka literacka. Ze względów proceduralnych jury zmuszone było wykluczyć z głosowania dwie z szesnastu nadesłanych propozycji. Wśród książek, które nie mogły zostać poddane pod głosowanie, znalazła się powieść zatytułowana Ostatni raport autorstwa Zbigniewa Kruszyńskiego, znakomitej klasy pisarza urodzonego w Radomiu. Ten innowacyjny w warstwie narracyjnej tekst to artystyczne studium podwójnego życia, a pośrednio opowieść o gorzkich konsekwencjach manipulowania obrazem świata. W imieniu całego jury chciałabym podkreślić, że spośród publikacji zgłoszonych do konkursu powieść Kruszyńskiego cechowała się niezaprzeczalnie największymi walorami literackimi i pod tym względem zdystansowała inne książki nadesłane do oceny. W tej sytuacji jury podjęło decyzję o odstąpieniu od wyłonienia laureata Nagrody Literackiej Miasta Radomia w kategorii książka literacka.

Jednocześnie jury pragnie docenić dwie inne publikacje: tomik poetycki Pawła Podlipniaka Aubade triste, wydany w 2010 roku przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Radomiu, w szczególności zaś opublikowane w książce tytułowe treny napisane po śmierci matki. Nie ma w tym tomie tekstów, o których można by powiedzieć, że są świadectwem niskiej kultury literackiej. Jednak wspomniane wiersze na tle innych opublikowanych w książce utworów poetyckich stanowią najbardziej dopracowany warsztatowo, a zarazem głęboko przejmujący, okupiony cierpieniem zapis przeżyć związanych ze stratą.
Na dostrzeżenie – ze względu na walory poznawcze – zasługuje także książka wspomnieniowa Ben-Ziona Golda zatytułowana Cisza przed burzą. Życie polskich Żydów przed Holokaustem, opublikowana przez Wydawnictwo Austeria w 2011 roku. To opowieść o historii rodzinnej, dojrzewaniu, inicjacji w dorosłość. W tekście przez pryzmat narracji biograficznej ukazana została egzystencja wewnętrznie zróżnicowanej społeczności żydowskiej przedwojennego Radomia. W warstwie opisowej książki autor przybliża i pozwala lepiej zrozumieć autonomiczną, rządzącą się własnymi prawami kulturę ortodoksyjnych polskich Żydów sprzed Zagłady, przedstawia ich obyczaje, tradycję i symbolikę świąt w sposób niezwykle sensualny, namacalny, konkretny.

Ze swojej strony chciałabym podziękować Państwu za obdarzenie mnie zaufaniem i powierzenie mi zaszczytnej funkcji przewodniczącej jury, w skład którego – pragnę to podkreślić – weszły osoby kompetentne i otwarte na dyskusję. Życzę Państwu, aby kolejne edycje konkursu służyły dowartościowaniu utalentowanych autorów, sławiły miasto Radom i stawały się prawdziwym świętem kultury słowa nie tylko w skali regionu lecz także w skali ogólnopolskiej.

Przewodnicząca Jury

Żaneta Nalewajk"

Liiiink

czwartek, 17 listopada 2011

jeż mi przebiegł drogę tuż przy błękitnym mieście




Salamandra


na papier wychodzi zwierzę i już tam zostaje
 – oddzielone ode mnie jak dym od powietrza.
pod skórą ma żwawą iskrę, która napędza pożar.
pomiędzy żebrami tłucze się przekonanie,
że tylko czułość ocaleje z próby bicia rekordu
w odwzajemnianiu pocałunków.

ćwiczymy obroty ciał, a ranek leczy z samotności,
wyciągając spod stóp ostatnie punkty podparcia.
nie sklejam mocno twoich palców,
jestem twardy niby jesienna wydma pełna suchych pragnień.
kiedy mówisz: jeż mi przebiegł drogę tuż przy błękitnym mieście
 – szukam w sobie miejsca na kolejną spację.     


czwartek, 3 listopada 2011

Moja fraza

Wiedzieć o czymś to jedno, a mieć w ręku to zupełnie co innego. Dziś rano ze skrzynki wyjąłem nowy numer kwartalnika "Fraza" a w nim...kilka moich fraz. 7 wierszy - "Suk", "Nieśmiertelnik z Minotaurem", "Niepamięć", "Pierwsze stworzenie Anny", "Ogień w połowie drogi", "W koło idziemy nocą", "Anabaza".
Zdecydowanie poprawia to nastrój w jesienny -  szary i mglisty - poranek.


 

poniedziałek, 31 października 2011

11.15 - Czy te oczy mogą kłamać?



KURTZ:
It's impossible for words to
describe what is necessary to those
who do not know what horror means.
Horror. Horror has a face. And
you must make a friend of horror.
Horror and moral terror are your
friends. If they are not, then
they are enemies to be feared.
They are truly enemies.

APOCALYPSE NOW REDUX
an original screenplay by John Milius and Francis Ford Coppola
Narration written by Michael Herr




E-120



posuń mnie za daleko to nie jest modlitwa
kobiet zabitych cichcem w martwych od słów wierszach
może to postrzał głowy z której wciąż wypływa
koszenila jak nektar w ostatnich dniach czerwca

i okrzyk palcie ołów w dni niezamierzone 
gdy świst łopat śmigłowców rozsypuje popiół
z ognisk co nagą ziemię zwęgliły pod szronem
brunatnym od dojrzałych ziaren kawy z boku

pułkownik cicho mruczy madafakafares
próbując zważyć napis namazany nocą 
na drzwiach chat pierworodnych przez gorliwe straże
pilnujące dzieciaków buszujących w zbożu

posuń mnie za daleko to spóźniony lament
chórzystów czuwających z palcami na spustach
w cieniu oliwnych gajów zanim mrok poplami
rozszerzone źrenice szkliste niczym judasz    

piątek, 28 października 2011

People are strange when you're a stranger




Alicja zasłania lustro


nie znam nawet połowy słów w twoim języku
 - jest bezradny i trzepie o wargi jak ryba,
 płastuga wywabiona z ukrycia przez zmiany
 snów albo stado wilków. głosy mam pod kloszem,
 brzmią, cudaczą, wołają o skrzydła, skrzydełka
 na rosół, jeśli zwiędną, to przypną nam nowe,

 zawiązane na plecach rękawy i w górę,
 pójdziesz w górę, odbiorą ci ciężar. pamięć
 to starzec, śpi przy zsypie, na kartonach, spytaj
 i nie budź więcej. szepcze: natnij mocno, z prostej
 ciekawości, weź natnij, a kiedy buchnie z żył
 światło – popłyniesz szybciej w stronę wielkiejnocy.



People are strange

czwartek, 27 października 2011

chciałem ją zanurzyć w gorącej porcelanie


chciałem ją zanurzyć
w gorącej porcelanie
Karol Samsel  Meredith





Alicja już tu nie mieszka


Dokłada nowy kamień do stosu kamieni,
nachyla się w upale, sięga między grządki,
mamrocze, zrzędzi, gleba wciąż wypycha na wierzch,
pod rękę, niepotrzebne skrawki i kawałki,
które lśnią w słońcu słabo (jak oczy tej małej).

Zaciska ciasno dłonie, chwyta jakiś korzeń,
który wrósł nieporządnie między linie dyni,
pełznąc jak cienka linka od krzaku jałowca
przez klomb kwiatów niebieskich (jak oczy tej małej),
i czuje mdlący odór. Jakiś ptak tam leży,

co spadł, chyba przedwcześnie, nad dziobem dwa szkiełka
ciemne i zmatowiałe (jak oczy tej małej).
Pójdzie potem do ziemi, ona przyjmie chętnie.
Mimowolnie, na samo wspomnienie, spogląda
w kąt ogrodu, gdzie kopczyk kamieni ukrywa

(oczy tej małej) więcej. Potem mocno szarpie  
bladoostre łodyżki i wyrywa chwasty
- też chciały zdusić życie. Gumy rękawiczek
nic nie przetnie, a wtedy pewnie złapie wszystko,
co krzykiem może zburzyć harmonię ogrodu.

Rozgniata gniewnie w palcach jakiegoś owada.
Zostaje tylko smuga, czerwona, okruchy
chityny słabo błyszczą (jak oczy tej małej).
Lekko naciśniesz - trzaśnie, odejdzie, nie wróci,
a  kołysanka, skalny okruch, rośnie w ciszy.

Gasi melodię w głowie (jak oczy tej małej),
wstaje, prostuje plecy, a potem dokłada

- do stosu kamieni jeszcze jeden kamień.

środa, 26 października 2011

Ja pokażę ci coś, co różni się tak samo od twego cienia




Dekalog z króliczej nory


unikaj krecich ścieżek sennych zapowiedzi
nocy stłuczonych odbić w szybach pustych domów
zamszu unikaj wściekłych marzeń i czerwieni
wilczej sierści i tego co zaciera tropy
w rybich głowach unikaj gniewnych spojrzeń kiedy
szepczesz do siebie w rękaw potłuczonych stopni
przebiśniegów i małych dorosłych unikaj

unikaj śpiewu wrzącej wody w tanich gwizdkach
świateł w lodówkach grzybów i grających kartek
kołder unikaj kwiatów dźwięków które słychać
przez papierowe ściany bierz mnie szybko wal mnie
i rżnij mocno unikaj piany co ubita
z solą dosypią zapach chleby już nie takie
świeże jak dawniej i wszelkich unikań unikaj

poniedziałek, 24 października 2011

Nobody's diary


If I wait for just a second more,
I know I'll forget what I came here for,
My head was so full of things to say,
But as I open my lips all my words slip away



Alicja w zimie

Ten pies się nie domyka, cały biały, w śniegu,
trzykropki małych plamek na nim, jak zwietrzała ospa,
odpadną, gdy ukradniesz wilgoć, poszarzeją,
skurczą się i pies zniknie. Cisza jest bezbronna,

gdy ten krzyk, rozpostarty na moich ramionach,
tak faluje (przebiegam po zatartych śladach
wstecz głowy, gdzie tak łatwo w głosy się zaplątać).
Kto pan jest? W jakim celu? Tu się łatwo wpada,

trudniej wyjść tak do końca, do samego siebie.
Oni widzą i słyszą, wszystko, bez różnicy,
przez telefon i radio, nawet kaloryfer.  
W satynowych kagańcach przyjdą po mnie wilki.

Pisk opon przed blokiem,
wycie, będzie jazda.  



Nobody's Diary

środa, 19 października 2011

Ptaki, zwierzaki pod drzwiami stały, jak do nich strzelano, to umierały



kroniki marsjańskie


in vino veritas i dlatego płynie z każdego nacięcia
żelazisty strumień – nuci Alicja – bo tak uciekają
nędzne psy i poeci wraz z ostatnim skurtzem
dla nich jest czarne mleko w obtłuczonych miskach
i słomki przewiązane cienkim złotym włosiem
trafiają prosto w usta rozbryzgując myśli 
na ścianie za pospiesznie przewróconym krzesłem

życie to tylko pralnia niepotrzebnych złudzeń
kiedy mówię do ostrza wcale nie chce słuchać
o tym i mnóstwie innych poważniejszych rzeczy
cień wchodzi między kafelki jak zszarzała
fuga  sypie popiół na łyse głowy kobiet
za drutami wpychając do oczu obrazek
znaleziony w sieci – dym z komina nad brzozą

nie mogę uciec z głowy więc staję się lotna
niby gaz co rozpiera ściany balonika
przez szybkę wizjera widzę twarze obcych
– zasnęli z nadzieją bo gdzieś jest nadzieja
nieodebrana z pralni zapomniana paczka
z wypisanym numerem matka pod poduszką
trzyma wciąż zdjęcie dziecka w wełnianej czapeczce

środa, 5 października 2011

Musisz wiedzieć: inni bogowie nadali imię wszystkiemu

Alicja się rozrasta  
- dziś kolejny z cyklu, za jakiś czas wkleję całość tego, co się zalicjowało do tej pory...
   

   
Ciało nosi nas za nic


Alicja leży w łóżku i czeka na przyjście
czarnego psa – zbawiciela o nadżartej lufie,
który wypełni usta metalicznym smakiem
magnum. przed snem zamiast baranów
liczy głośno: trzy, pięć, siedem, ognia

sztuka tracenia staje się nawykiem.
po Kurcie został przester i wymowna cisza
w osiemdziesiątej drugiej minucie płyty.
od tej pory Alicja celebruje wszystkie pożegnania,
a po nich moment, w którym kamień przesłoni otwór

w skale. ten czarny pies zna miejsca, gdzie szybko
dojrzewam – myśli Alicja dotykając piersi – a wszystko kusi:
wypij, zjedz mnie. przecież przyjdzie czas na łaskę
i wielkie ważenie: nabój jest parę gramów lżejszy
od rzekomej duszy. trzy, pięć, siedem, ognia.
    

poniedziałek, 3 października 2011

przyłapujemy się w windach, szpitalach, lustrach




gra występna 

ojciec Alicji był kotem, miał jedynie uśmiech.
znikał najbardziej wtedy, kiedy był potrzebny.
matka utknęła w ciemnym pasażu karmiąc szczury
i gołębie. żal to tylko gra wstępna – mówiła
– gdy jest szczery. po nim każdy dzień przypomina
pocałunek przed odjazdem w nieznane.

ojciec Alicji był okiem, kropką na końcu lunety.
pod futrem miał las, który zmieniał ludzi
w mięso wtłoczone między strzępy blachy.
matka tańczyła swoje faux pas na brzegu talerza,
grając na tamburynie dla spóźnionych gości.
piosenka wrzała w niej jak liść herbaty.

ojciec Alicji był szczery, lubił krew baranka,
wypijaną chyłkiem w dworcowych zaułkach.
matka znosiła wszystko, nawet kiedy prosił
o ocet i przebicie dłoni. brakowało jej siły,
by odmówić nad nim parę zaklęć, gdy ciało
zdradzało ją z kolejnym przechodniem.

północ nigdy nie ulega łatwo – myśli Alicja
burząc dom z kostek domina – ostrzy nas na zapas.

piątek, 30 września 2011

ojcze zabierz ode mnie swój gorzki pazur


sine są niebiosa, obietnice królestw

Oto już jesień i pora umierać
William Shakespeare - Sonet 71



oto już jesień i pora umierać - szepcze Alicja, córka diabła
(ma zsiniałe usta, jakby trzymała w nich wodną farbę,
którą zacierała miejsca, gdzie ptaki modliły się w lecie).
jestem zmierzchem, wiernym cytatem ojca
tkwiącego pod ziemią w labiryncie kretowisk. mieszkam w górze,
a ogrody wciąż do dachów przywiązane dymem.

zapach wędrownych ognisk kłuje ryby tuż nad linią żeber.
za ten tatuaż zapłacę resztkami bajek i kryształem
lapis lazuli. porcja goryczy spływa na mnie każdego ranka
z ramion zbitych na krzyż belek. sine są niebiosa
i puste jak obietnice królestw, a mgła pachnie szlamem,
stertami śliskich liści w parkowych zaroślach.

oto już jesień i pora osłuchiwania pustych ściernisk.
po mojej stronie bije serce uśpionego jeża,
stroszą się łodygi ostów i pordzewiałe kolce
cmentarnych ogrodzeń. za nimi leży coś złudnie ciepłego,
więc rozgrzewam usta szeptem
– ojcze zabierz ode mnie swój gorzki pazur.

środa, 28 września 2011

Głosuj na Podlipniaka! Czytelnicy wybierają "The Best of"

Vox Populi / Vox Dei

Piotrek Mosoń na facebooku w grupie  Subiektywna Lista Przebojów Poezji Współczesnej prowadzi obok samej listy, której wyniki od czasu do czasu publikuję, prowadzi zabawę pod hasłem „The Best of…”. Prosi zaprzyjaźnionych „grupowych” autorów o 16 wierszy i członkowie grupy głosują na nie. Tak powstaje „debestowa” składanka. 
Ostatnio przyszedł czas na mnie. Oto wyniki – w nawiasie liczba głosów.

1. Aubade triste (71)
2. Himsa (46)
3. El armario de carradina (26)
4. prima luce (26)
5. Według Chagalla (23)
6. a teraz ułóż mnie do snu (wiktoriańska galeria pośmiertna) (20)
7. Dżizas (18)
8. Ave Lancastria gratia plena (17)
9. Aubade triste IV (16)
10. A ci co nieśli gwoździe, spóźnili się trochę. (16)
11. huśtawki (9)
12. nieśmiertelnik z Minotaurem (7)
13. ósma i pół (3)
14. Pan. Tuum est regnum (3)
15. iskrzy bliżej skóry (3)
16. pod kreską (2)

Poniżej wiersze z miejsc 1-10, oczywiście w kolejności  od najniższego do najwyższego miejsca na „podium”.
Zgadzam się co do pierwszego miejsca – to wiersz mi szczególnie bliski, reszta…kwestia osobistych upodobań.





10. 
 A ci, co nieśli gwoździe, spóźnili się trochę

I.
A ci, co nieśli gwoździe, spóźnili się trochę
tłum zgęstniał napowietrznie, straże dzielą ścieżki
spychając ciała gapiów przesiąknięte potem
(patrz: zaraz tutaj przyjdzie, potem będą nieśli

stipes, bo dla skazańca jest trochę przyciężki)
przekupnie przekrzykują gwar „tu słodkie figi,
winogrona, daktyle, siekane orzeszki”
obok znowu dzieciarnia raźno kręci frygi,

podpłomyki się pieką, palenisko dymi,
kot przemyka w cień chłodny posuwistym krokiem,
skwar, handlarz drobiu pluje pestką z dyni
w koguta, który w klatce dopadł właśnie kwokę

(„jajek z tego nie będzie, nie na harce pora”)
w słońcu mętnieją łuski ryb prosto z jeziora.

II.
W słońcu mętnieją łuski ryb prosto z jeziora
Karpie, wyborne sumy i świeżutkie brzany,
szarpie ostro postronkiem wychudzona koza
„weź to bydlę bo zaraz przewróci stragany”

krzyczy handlarz, za chwilę lecą z trzaskiem dzbany,
tysiąc i jeden ozdób, tkanin zwiewnych bele,
rzemyki od sandałów i perskie dywany
towar za tysiąc szekli na ziemi się ściele

już złapali za kije, krew się w żyłach grzeje
krzyk w gardłach rośnie dźwiękiem lekko przykurzonym,
padły pierwsze przekleństwa, rzucono kamienie,
gdy miedzianym jękiem wszystko przytłoczyły trąby

tłum na kordon napiera, trzeszczą w ścisku żebra
skazaniec wraz z asystą w podróż się wybiera.

III.
Skazaniec wraz z asystą w podróż się wybiera
(czy jest chociaż przystojny, powiedz czy go widzisz
- ciekawska z tyłu tłumu głośno się wydziera)
wszyscy chcą bliżej, tłoczniej, nikt już się nie wstydzi

pchają, jęczą i suną, jakby wzięci w tryby
zapachu krwi, amoku, niewzruszony wcale
odbija ludzką falę straży kordon sztywny
konwój w ostatnią drogę przesuwa się dalej

już ci o słabszych łokciach gdzieś z tyłu zostali,
złodzieje umykają, niosąc pełne mieszki
w rozgardiaszu zupełnym sprawnie urzezane,
pobity handlarz zbiera z ziemi garnków resztki

zgięty za brzuch się trzyma, zanosząc się szlochem
A ci, co nieśli gwoździe, spóźnili się trochę


9. 
Aubade triste IV

na tej ulicy jeszcze nikt nie płakał
po listach, które dawno wyszły z kopert
naprzeciw życiu i na przekór resztkom
dni niestrawionych, bo chyba nie warto
rozlewać mleka czy rozdzierać ubrań.

przecież wiem – piszesz, ale z tamtej strony
nic nie dochodzi. głos, papier i światło
to rekwizyty tylko z jednej części
naszego życia ­– puste wspólne miejsca.
coś, co odbiera nawet dźwięk rozpaczy,

otwiera bańkę świeżego powietrza,
unosi strzępki poszarpanych kopert,
tłumi niemęski łopot wewnątrz klatki,
a potem wbija w mózg nagłówek szpalty:
pod amazonką jest podziemna rzeka.  


8. 
Ave Lancastria gratia plena!

Na wysokościach, gdzie była chwała, wywar
piliśmy z popiołu, piołunu, szaleju. My, dzieci
Gadareńczyków skryte w ptasich brzuchach.
Łapali nas w strugi światła i ściągali na dół,  
a wtedy sypaliśmy iskry wprost z glinowych żagwi. 

Pod nami buzowała ziemia, kiedy tak na oślep
wymierzaliśmy wyrok wrogim mrówkom.
Termit topił tysiące kopców w zwartą bryłę.
W mroku śmierć miała kolor i gładką fakturę
bursztynu. Tak krzycząc zastygały miasta.

Na ich kamienne głowy zrzucaliśmy z siebie
całą nienawiść, choć przecież ktoś inny
powołał nas do życia w szeregu i wtłoczył
w świńskie skóry z naszywkami. Szloch
wysysał tlen z masek przed powrotem do życia.

Pod spodem mieliśmy grozę, wewnątrz jedno
imię dla wszystkich. W smyczach interkomów
hulał głos wskazujący ścieżki do gniazd.
Tarliśmy brzuchami o ziemię i czasem
dawało się zasnąć bez pacierza mejdej, mejdej.  


7. 
Dżizas

Wiesz. Ty i ja jesteśmy jak ranne jesiotry
albo zorze. Wydłubią nam z wnętrza to wszystko,
co najlepsze - blask pełni, miękkość nowiu, tkanek.
W mojej kieszeni lista rozstrzelanych godzin,
szkic mowy pogrzebowej (ledwie kilka haseł).
Wiatr gniewnie wzdyma biały obrus po agape.

Z tego ogrodu można wyjść tylko raz. Powrót
znamy tylko z obietnic, zasłyszanych plotek.
Good News - trzydniówka, Bad News  - zostaną okruchy.
Trzeba będzie posprzątać w głowach przed odejściem.
Ktoś nowy wprowadzi się do naszego domu
i zasłoni czymkolwiek nikły ślad na ścianie

po kawałku drewna.

6.
a teraz ułóż mnie do snu (wiktoriańska galeria pośmiertna)

mamy otwarte oczy, ale nie sięgamy wzrokiem
głębiej niż na paznokieć. za to oni widzą
nieuchwytne oznaki zmierzchu. te uśmiechy,
pełne zakłopotania, kiedy ślizgamy się po powierzchni
życia, jak cicha rtęć zastygająca na szklanych płytkach.
rankiem zdejmiemy odciski z własnych śladów.

jedyne co nas oddziela od wspólnych, niedzielnych spacerów,
to soczewka i rozbłysk magnezu w wąskiej szczelinie,
szelest martwych koronek, metalowy stelaż.
resztę zgasi sztywna cisza. stracimy ją bezpowrotnie,
gdy tylko otworzymy usta. otwór na klucz lub żeton.

obraz jest czysty, mówi: śmierć to miejsce, nie czas.


5. 
Według  Chagalla

Koza skacze przez księżyc, gdzieś ponad dachami
na kozim grzbiecie chłopiec, ściska w ręku  precel,
precel jest sam jak księżyc, słabym światłem świeci,
sypie z nieba okruchy -  nocne lęki karmi.

Pełne mleka są piersi sarniookich madonn,
w korowodzie do studni (skwar łoźnieński parzy),
potem każda przeniesie w dzbanie chłodne szalom
zasłuchana w muzykę studziennych żurawi, 

co się z łańcucha zrywa, leci nad gontami,
a za muzyką pomkną wronie stada skrzypków,
zakołują, zajęczą, końskim włosiem szybko
szarpną, bez kalafonii, z nerwem nad nerwami.

Łupiny z spadną dźwięków, a wtedy dziewczynka
zbierze je, schowa w koszu między płomieniami
dzikojesiennych liści i w jarzębin kiściach,
w obrazkach kwaskowatą żółcią wyklejanych,

zanim nuty na popiół lisi ogień strawi.   
Cisza drze się cisza, jak pierze z sypanej poduchy,
słychać głos zagniewany - "Menuhiiii, Menuhiiii",
lecący w stronę skrzypków (gdzieś ponad dachami).

Struny zabrzęczą słodko, klarnet zaklangorzy
i dziewczynka zadrobi do taktu stópkami,
kosz rzuci, potem ruszy w taniec księżycowy
między stosami precli makiem obsypanych.

woda śpi chłodno w wiadrach, lęk się srebrem nadął   
chłopiec marzy o piersiach sarniookich madonn

4. 
prima luce

rankiem gołębie turkocą jak koła
wózków ciągniętych przez psotne kucyki
płosząc skupionych zamiataczy ulic
w nich senne miasto ma rachunek sumień
saldo przed pierwszym podniesieniem rolet

i jest nabożnie kiedy tak turkocą
drepcąc gorliwie iskają chodniki
z wilgotnych kruszyn wczorajszego słońca
nim je poderwie zgrzyt pękniętej bramy
z której powietrze zdarło rdzawą skórę

na wieży fary przysiadły odblaski
po nich się wspina wskazówka godzinna
w starych zaułkach chłodem pachną mury
jutrznię wybija zabłąkana cisza
gołębie tropią nasze nieme ślady


3. 
El armario de carradina

czemu wciąż piszesz czernią, nie korzystasz
z tych wszystkich możliwości, odcieni, niuansów?
co cię przybiło, nisko, tak nisko, że czujesz
tylko cierpki chłód ziemi, zapach martwych zwierząt?
dlaczego drapiesz rany, zamiast pilnie czekać
aż się zabliźnią, zajdą mgłą lub się zapomną?     
gdzie zgubiłeś barwy?

czy znalazłeś już kogoś, kto w razie potrzeby
przetnie nić ponad węzłem i owinie głowę  
w płótno, powie dwa zdania (z sensem), potem zgarnie
zawartość szaf i szuflad? dokąd spłyną ze ścian
jasne plamy po świętych obrazkach, krzyżykach?
jaka siła wyciągnie zardzewiałe gwoździe?
i czy będzie światło?

czemu znowu rzucasz chleb na wody płynące,
skoro dostajesz kamień zamiast odpowiedzi?

2. 
Himsa

Chciałbym wrócić do Anny, jak się powraca do morza.
Jestem łuską, zeskrobanym śladem po śniętej rybie.
Z takiej perspektywy niebo wygląda jak tani,
foliowy całun. Nie pamiętam, czy ojca zawinęli,
czy sam im wypłynął. Może szumiał zbyt głośno?

Czekaliśmy na niego z kolacją. Za oknem zima
mieszała się z postem i widziałem wyraźnie
– na brzegu każdej Marii siedział Jezus, malusieńki jak ja.
Śmiał się, czułem, że to znak. Szyny rytmicznie szeptały
niedojedź, niedojedź. Matka biła karpia.

I nawet zapach ciasta nie mógł zamaskować
pustego miejsca przy stole, okrucieństwa kolęd,
gdy powietrze drżało od biegu pasterzy.
Dziś wtórują im głodne dzwonki zaplątane
między brzuszki bemoli. Anna rzuca łuski.   

Gaz wypełnia folię. A my idziemy.

1. 
Aubade triste

Byłaś dziś rano mała, więc cię pokołyszę
w myślach, w mowie, w uczynkach i bez zaniedbania
za dni pachnące ciastem, przyszyte guziki,
za plastry przyklejane na zbitych kolanach.

Byłaś dziś rano lekka, więc mi uleciałaś
w przeszłość, w bajki, dzieciństwo i rozlałaś ciszę 
na dni, które nadejdą. Zamiast pożegnania.
Tyle mam w sobie krzyku, lecz nie mogę krzyczeć.

Byłaś dziś rano krucha, więc się rozsypałem,
na drobniutkie kawałki nie do poskładania.
Bez ciebie nie zapłaczę. Nie próbuję. Wcale.     
Smutek rozstań jest suchy. Ja zostałem. Mamo.