Przebiśnieg
spadła zima, nieśpieszna, nieśmiertelna, gładka.
nie było pod nią widać dokąd cieknie szosa.
prowadziłaś mnie prawie biegiem od przystanku
do przystanku. ostatni pekaes odjechał.
las gromadził się wokół, śnieg nasiąkał ciemnym.
wędrowaliśmy z trudem w koleinach, śladach
tych, którzy już zdążyli do świąt i do świateł.
okna lśniły jak głodne ślepia, gdy podchodził
nas szron. synku nie moknij, nie moknij - prosiłaś
- zesztywniejesz na mrozie i włożą cię w zimny
zielnik. wełna rękawic była taka szorstka.
tarłaś moje policzki mocno, aż łzawiły
oczy. widziałem tylko kłębki zmiętej waty,
za nimi zbłękitniałe cienie saren, wyżej
czaił się strach, zeszklone, martwe drobinki, szadź,
a lasy podawały nas sobie z ust do ust.
nie połknęły, wypluły, tak jakby ktoś wziął je
na smycz i zdusił krzykiem. ostatnia zasadzka
była za kępą głogów. wystrzeliło spod nóg
szarym bryzgiem kuropatw, zatrzasnęło w ciszy.
doszliśmy w ciepłe miejsca. to, co udawało
wtedy śmierć i tak przyszło po ciebie. z tamtej
zimy zostały tylko szorstkie rękawice,
kwiatek w zielniku, jakiś głód, podtekst i podśnieg.
teraz uczę się czytać z ruchu warg i śniegu.