Karmel. Eau de getsemani
Ogniem nas polewali żwawi cukiernicy,
jak lukrem, wprost ze srebrnych luster reflektorów.
Noc pchała się pod śmigła - cięliśmy ją skrzętnie
na cienkie paski z metalowej folii,
które komary zrzucały przed pyski radarów.
Ślepły, choć ósmeósemki wciąż uparcie pluły
wzwyż cekinami. Strach nas utrzymywał
w ryzach, kiedy benzedryna skwierczała
jak skwarki po przedostatniej wieczerzy
(menu: sok z pomarańczy, jajka na bekonie).
Skipper śmiał się hej, chłopcy, lećmy trzepać dywan,
spłyną miedziane dachy i zapłoną bruki,
gdy wiatr ich przewróci lubieżnie na plecy,
tratując doszczętnie pusty Rynek Pociech.
I płoszyliśmy sowy, łamaliśmy mostom
żebra. Na krawędziach skrzydeł osiadał
nam szron - były nielotne, pachniały
spalenizną, potem z getsemani. Tam nisko,
w dali czekał autobus. Niebieski.
My na jego końcu. Zmęczeni i spotkani.
Ósma i pół
Randallowi Jarellowi
Noce niepowstrzymane, noce afrykańskie
pozostawiły zapach słoni w dębowych szufladach.
Coś urodziło się, a potem w trzecim akcie zeszło
zaraz za budynkami w tamtym głośnym mieście,
na które zrzucaliście jeszcze ciepłe bomby.
Ósma powietrzna to dziś tylko karma dla mięczaków
- puste, sparciałe namioty, a pod płótnem próżnia.
Szlauchy sprawnie wypłuczą szpary w trójwymiarze,
dla tych, co powtarzają wirtualny pacierz:
dla kogo jest królestwo, a dla kogo napalm.
Kandaharrrrrrr brzmi jak charkot postrzelonych w płuca,
Babilon - krwawa bańka po weselnych gościach,
nagłówek, za nim wzgórze lub kapliczka,
klucz do zrozumienia czyjejś śmierci, kolejna
okazja, by umyć ręce. Rzekł Pan – Tu macie mapy.
Starliśmy je starannie - aż do nagiej czaszki.