Fahrenheit radośnie
Las był punktem zapłonu. Migotały słońca.
Niżej wschodziła ziemia pełna szorstkiej trawy.
Kładliśmy się w milczeniu, wstawaliśmy z krzykiem.
Wiódł nas zapach i smak, ciała rozgrzewała
energia nieznana współczesnym badaczom.
W skupieniu ćwiczyliśmy martwe słowo zgorzeć,
wyrwane przemocą z kontekstu słownikom
- bez początku, końca. A w głowach utkwiła
modlitwa o śmierć lżejszą nawet od dotyku.
Zrastała się z nami mocno - jak struna z melodią.
Prosiłaś o oddech, chwytałaś za słowa,
jedno nie przestawaj otwierało nowe
miejsca, stare blizny. Sięgaliśmy głębiej,
poszukując pestki, a pod pestką drzewa,
na którym zawiśnie gniazdo wypełnione
brzękiem os. Jedyny bagaż z tej podróży.