Kolejny zapóźniony, zapomniany, zaczekany wiersz.
Syndrom sztokholmski [z krótszego]
oto cis, oto łaska nawiedzenia duszy
– domu bez drzwi i okien, a księżyc, jak drzazga,
utkwił, wbity pomiędzy wygięte gałęzie,
i coś się sączy ponad dachami miasteczka
przy szosie ekspresowej z nadmiarem siódemek,
a przecież to na szczęście, dobry znak i omen.
powyżej cisu niebo i
zachłanna wieczność
– w niej szeroko zamknięte, gorejące oko
z odklejoną siatkówką, co schwytała grzechy
rzekome i prawdziwe, gdyż musi utrzymać
sztokholmskich niewolników w dzbanie zbyt pojemnym,
by z dna mogli dosięgnąć do zbawczego brzegu,
zanim ich nie przybiją rachunki sumienia,
do powszedniego krzyża – jedno ramię śmierci,
a drugie ramię seksu, reszta się przyklei
samą wiarą w nadejście jakichś lepszych czasów,
kiedy na numer konta, podany w rubryce,
wpłynie choć mały procent z rozliczeniem rocznym.
jest jedna najpewniejsza droga ocalenia:
zamknąć drzwi, kupić bilet i nigdy nie wracać,
nawet dobrą pamięcią, bo tu na rogatkach
diabeł otwiera wrota smutnego miasteczka
z nadzieją, że przyjedziesz mocować się z bogiem,
który codziennie wlewa między uda matek