Salamandra
na papier wychodzi zwierzę i już tam zostaje
– oddzielone ode mnie jak dym od powietrza.
pod skórą ma żwawą iskrę, która napędza pożar.
pomiędzy żebrami tłucze się przekonanie,
że tylko czułość ocaleje z próby bicia rekordu
w odwzajemnianiu pocałunków.
ćwiczymy obroty ciał, a ranek leczy z samotności,
wyciągając spod stóp ostatnie punkty podparcia.
nie sklejam mocno twoich palców,
jestem twardy niby jesienna wydma pełna suchych pragnień.
kiedy mówisz: jeż mi przebiegł drogę tuż przy błękitnym mieście
– szukam w sobie miejsca na kolejną spację.