Krzycząc [mare monstrum monsarratum]
oko zanurza się w gardło – aż po samą krtań
– i wciąż nie widzi dźwięku, tylko strzęp, gasnący
jak transatlantyk z gwoździem, wbitym przez uboota
wprost w lewy bok, bakburtę, oddając się wodzie
wraz ze stadem rozbitków, a rozlana ropa
ściga ich po powierzchni, liże smukłym ogniem,
w którym błyszczy inskrypcja z frazą navigare.
idzie nasz pan po falach, wrzuca w koszyk głowy,
otwarte niby muszle wywłaszczone z głosu,
i będzie je przetaczał do swojej winiarni,
potem porzuci w kadzi – może dadzą zaczyn,
ferment czegoś ważnego lub tylko happening:
dwunastu gniewnych ludzi bez uległych kobiet,
co językami z ognia lizałyby rany
do samej rdzy ostatniej, oddając się chętniej
w przedsionkach, wirydarzach, ciemnych wieczernikach
za jedno słowo zgrabnie wydobyte z krtani
spoza zasięgu oka, bo na nim marynarz
uważnie wypatruje śladu peryskopu,
co jak wąż się wysuwa nad zszarzałe lustro,
gdy pod szkłem cień szykuje nowe porcje gwoździ,
by je wbić, raz kolejny, między kostne wręgi,
bez dźwięku, wypełniając krtań niewdzięczną ciszą.