Z tym krajem łączy mnie już tylko grawitacja

Κομνηνός Κασταμόνου

Ἰδοὺ ὁ ἄνθρωπος


Tomiki Aubade Triste i Karmageddon dostępne w księgarniach:
"Sonet", Żeromskiego 27, Radom
"Księgarnia Literacka im Witolda Gombrowicza", Żeromskiego 83, Radom
"Tarabuk" ul. Browarna 6,Warszawa
"Czuły Barbarzyńca", ul. Dobra 31, Warszawa
także internetowo


http://sklep.danmar.waw.pl/?4,karmageddon-pawel-podlipniak

http://ksiegarniagombrowicza.osdw.pl/


wtorek, 24 grudnia 2019

Corocznik, wigilijnik





Opowieść wigilijna [z opuszczonym rymem]

przy moim stole same wolne miejsca,
puste nakrycia, które nie czekają
na postny pieróg czy na łyżkę barszczu,
a między nimi snuje się kolęda,
nader szczęśliwa – tak jak łuska karpia
wsunięta niegdyś w przegródkę portfela

ta noc jest głucha i od dawnych inna,
wprost spod ogona sfałszowanej gwiazdy.
uparcie milczy, choć powinna znaczyć
więcej niż prezent czy dobra nowina,
zdjęcia schowane na półkach pawlaczy
lub zapomniana od dawna choinka.

nic się nie rodzi i nic nie truchleje,
kevin wprost z domu jedzie do betlejem.

piątek, 6 grudnia 2019

Każdy świr ma swój kraj























Weselność [dmowszczyzna]

( …) ale Świętości nie szargać,
bo trza żeby święte były
Stanisław Wyspiański Wesele Akt II Sc. 7 


do pewnych wersów trza dorosnąć
jak do najgorszych obowiązków
i dżizas kurwa ja pierdolę
brzmi jak litania bo tu polska
i nic innego już nie będzie
nic nie wyrośnie na ugorze
tak doskonale powtarzalnym
i byle by nie było gorzej
więc módlmy się o łaskę trwania
o szczyptę komy znieczulenia
dopóki nosi nas ta ziemia
najczulej całowana w płytę
lotniska w zaoranym mieście
co zdechło zaraz po proteście
i nie wydało z siebie krzyku
bo krzyczy się przy narodzinach
kogoś wielkiego gdzieś w stajence
w zupełnie innej okolicy
a tu się doskonale milczy
zwłaszcza na okoliczność ciszy

bo tylko ona tu nie kłamie
nie raniąc przy tym i rozsądku
tak nie do taktu nie po polsku

sobota, 30 listopada 2019

Zanim skończy się jesień

Wspomnieniowo


















Sine są niebiosa, obietnice królestw

Oto już jesień i pora umierać
William Shakespeare – Sonet 71


oto już jesień i pora umierać – szepcze Alicja, córka diabła
(ma zsiniałe usta, jakby trzymała w nich wodną farbę,
którą zacierała miejsca, gdzie ptaki modliły się w lecie).
jestem zmierzchem, wiernym cytatem ojca
tkwiącego pod ziemią w labiryncie kretowisk. mieszkam w górze,
a ogrody wciąż do dachów przywiązane dymem.

zapach wędrownych ognisk kłuje ryby tuż nad linią żeber.
za ten tatuaż zapłacę resztkami bajek i kryształem
lapis lazuli. porcja goryczy spływa na mnie każdego ranka
z ramion zbitych na krzyż belek. sine są niebiosa
i puste jak obietnice królestw, a mgła pachnie szlamem,
stertami śliskich liści w parkowych zaroślach.

oto już jesień i pora osłuchiwania pustych ściernisk.
po mojej stronie bije serce uśpionego jeża,
stroszą się łodygi ostów i pordzewiałe kolce
cmentarnych ogrodzeń. za nimi leży coś złudnie ciepłego,
więc rozgrzewam usta szeptem
– ojcze zabierz ode mnie swój gorzki pazur. 


z tomiku Madafakafares (2014)

Nowe wiersze, całkiem świeże - Black Friday w "Helikopterze"(12/2019)

TU KILKNIJ --- Wiersze "Helikopter" (12/2019)


 

wtorek, 25 czerwca 2019

Nikogo nie obchodzi o czym opowiadasz, nikt nawet już nie słucha






Nope

nikogo nie obchodzi o czym opowiadasz,
nikt nawet już nie słucha, chociaż twoje słowa
rzucałeś razem z wiatrem, a cała historia
miała jakieś znaczenie i ładunek uczuć.

czy ta pustka powstała w tym właśnie momencie,
kiedy ci powiedziała, że żyłeś złudzeniem
czułości waszych wspólnych poranków i nocy,
dotyku, który łączył, co niepołączone,
w łańcuch przyczyn i skutków, gdzie względna kolejność
miała mniejsze znaczenie od samego trwania
przy sobie ręka w rękę, dzień w dzień, aż do końca
– choć koniec się wydawał czymś tak nierealnym,
tak obcym i odległym niby śmierć we snach.

nikogo nie obejdzie, czy o tym opowiesz,
nie liczy się historia i od tamtej pory 
o szczęściu decydują starannie dobrane
leki psychotropowe. reszta jest zmyśleniem.

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Kiedy Grabaż zna moje myśli


z tomiku "Madafakafares" (GSW BWA Olkusz 2014)




HOWRU [List prokonsula]

oprócz tego, że mieszkam w Polsce – czuję się dobrze.
postanowiłem nie otwierać okien i oczu,
zaszyć pod skórą tani psi czip,
mniej pić i zjadać więcej warzyw,
płacić abonament, uwierzyć w reklamy
– to nie wymaga ani odwagi, ani pogardy.
postanowiłem na razie nie odcinać uszu,
bo i tak powiedzą, że małpuję mistrza z Arles.
a szkoda – cisza uczyniłaby to miejsce
o wiele znośniejszym, zwłaszcza w sytuacji,
gdy każdy obywatel ma jedyną rację.
będę udawał zainteresowanie ich historią,
złożoną głównie z przegranych wojen,
pełną cierpienia za grzechy rozsądniejszych nacji.
zachwycę się budową wspólnego domu na fundamencie
z drewna, na którym kiedyś zawisł człowiek.    
postanowiłem jednak podawać rękę na powitanie,
choć wciąż obawiam się, by jej nie odgryźli.
gdy wymawiają moje imię, szybko spuszczam oczy
i biję brawo – najgłośniej jak umiem.
postanowiłem więcej nie wychodzić z domu,
jutro poczytam Tacyta.

z tym krajem łączy mnie już tylko grawitacja

piątek, 21 czerwca 2019

umrzeć na zapalenie światła (kiedy nam grali "I like Chopin")

























1983

umrzeć na zapalenie światła
– na zgrabną chorobę, która przypomina
ostatni wolny taniec przy dźwiękach piosenki 
dawno zapomnianego grajka z włoskich list przebojów
na obozie, gdzieś w lesie, nad chłodnym jeziorem
niezmiennie charzykowskim, bezwiednie nuciłaś
I like Chopin, więc zawsze mnie kochaj,
zanim dni pełne deszczu  zagłuszą melodię,
zanim skończy się lato, być może ostatnie.

umrzeć na zapalenie świata
– tak wtedy myślałem, przytulając cię mocno,
mocniej niż byś chciała, wciąż jednak zbyt słabo,
by wszystko przetrwało dłużej niż tamten taniec,
bo przecież potrzeba dwojga do wypełnienia taktu,
choć do zanucenia  I like Chopin wystarczą
jedne usta, jedno sprawne gardło
– do pożegnania marzeń na trzydzieści lat.     

umrę na zapalenie lata – jeśli tylko będziesz
moją piękną chorobą pełną świetlnych nut. 


niedziela, 21 kwietnia 2019

Ktoś wyszedł, ktoś pozostał




Przedkurek
 

jezus przykłada do rany zjaraną zapałkę,
bo przecież bólu nie ma ani zmartwychwstania,
jest tylko jedno miejsce pod przegniłym słońcem
zasłonięte przezornie kawałkiem piaskowca.

najlepszy kawałek podróży jest jeszcze przed świtem,
zanim posną pochlebcy i czwartkowi zdrajcy,
zbawiciel może wtedy słuchać, jak szepcze w ciemnościach
pustynny diabeł zwabiony zapachem rozkładu.

szeleści w słowach smutek i szemrzą pytania,
za co przyszło umierać, czy łatwo nadstawić
drugi bok pod palce słusznych niedowiarków,
gdy twarz pozostała na lnianych gałganach.

w tle czai się bezsens, niejasne przeczucie,
że tylko przelał w puste z opróżnionych wiader,
jak na wiejskim weselu, gdzie pijani goście 
na cześć fundatora chętnie wzniosą toast

­– po której stronie by nie siadł, będzie pochwalony

sobota, 20 kwietnia 2019

Droga na Wielkanoc - jeden wiersz




















A ci, co nieśli gwoździe, spóźnili się trochę

I
A ci, co nieśli gwoździe, spóźnili się trochę.
Tłum zgęstniał napowietrznie, straże dzielą ścieżki,
spychając ciała gapiów przesiąknięte potem
(patrz: zaraz tutaj przyjdzie, potem będą nieśli

stipes, bo dla skazańca jest trochę przyciężki),
przekupnie przekrzykują gwar „tu słodkie figi,
winogrona, daktyle, siekane orzeszki”
obok znowu dzieciarnia raźno kręci frygi,

podpłomyki się pieką, palenisko dymi,
kot przemyka w cień chłodny posuwistym krokiem,
skwar, handlarz drobiu pluje pestką z dyni
w koguta, który w klatce dopadł właśnie kwokę

(„jajek z tego nie będzie, nie na harce pora”),
w słońcu mętnieją łuski ryb prosto z jeziora.

II
W słońcu mętnieją łuski ryb prosto z jeziora,
karpie, wyborne sumy i świeżutkie brzany,
szarpie ostro postronkiem wychudzona koza
– „weź to bydlę, bo zaraz przewróci stragany”

krzyczy handlarz, za chwilę lecą z trzaskiem dzbany
i kosze pełne ozdób, tkanin zwiewnych bele,
rzemyki od sandałów i perskie dywany
– towar za tysiąc szekli na ziemi się ściele,

już złapali za kije, krew się w żyłach grzeje
krzyk w gardłach rośnie dźwiękiem lekko przykurzonym,
padły pierwsze przekleństwa, rzucono kamienie,
gdy miedzianym jękiem wszystko przytłoczyły trąby.

Tłum na kordon napiera, trzeszczą w ścisku żebra
skazaniec wraz z asystą w podróż się wybiera.

III
Skazaniec wraz z asystą w podróż się wybiera
(czy jest chociaż przystojny, powiedz, czy go widzisz
– ciekawska z tyłu tłumu głośno się wydziera),
wszyscy chcą bliżej, tłoczniej, nikt już się nie wstydzi,

pchają, jęczą i suną, jakby wzięci w tryby
zapachu krwi, amoku, niewzruszony wcale
odbija ludzką falę straży kordon sztywny,
konwój w ostatnią drogę przesuwa się dalej.

Już ci o słabszych łokciach gdzieś z tyłu zostali,
złodzieje umykają, niosąc pełne mieszki
w zupełnym rozgardiaszu sprawnie urzezane,
pobity handlarz zbiera z ziemi garnków resztki

(zgięty za brzuch się trzyma, zanosząc się szlochem).
A ci, co nieśli gwoździe, spóźnili się trochę.

czwartek, 14 lutego 2019

Zaimię - wiersz na walentynki

























 

Zaimię [śniąca się]
    
  
o tobie pachnie ciepłem każdy sen nad ranem 
i z ciebie się spowiada kolejny zaimek
likwidator ckliwości, zwłaszcza zapisany
małą, skromną literą, synonimem taktu,  
po której nawet kropka puszy się, nadyma
jak montgolfier z papieru tuż przed pierwszym wzlotem.

to imię we mnie milczy niby tajemnicza
fraza i doprowadza do początku koniec
- wynajdujemy koło, potem dom i ogień,
wojny, sojusze, kpinę z takiego rozsądku,
co wciąż  nas redukuje do potrzeb pierwotnych,
a przecież dobrze wiemy, że jeszcze jest w górze.     

liryka małych liter i czułość nazw własnych,
to dopełnienia godne jakiejś epopei,
a tu jest ciepłe łóżko, pachnąca poduszka
i na niej twoja głowa śniąca się imiennie,
osobiście i  smacznie, a przy niej najmniejszy,
najmniej ważny zaimek – całe moje ja. 

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Polska ich mać!






































z tomiku „Herzlich Endlösen”

Dzień świra, noc świstaka


czas nas podzielić na kraje osobne,
dwie okolice, różne stany myśli,
to może da się w dal odsunąć wojnę
lub choćby burdę pomiędzy bliźnimi,

co krzywd rachunki próbują pomnażać
stopniując gromko najmojsiejsze mojsze
z bogiem na ustach, prawem na sztandarach
lub w komitecie pod naszą obronę.

czas na dwa kraje, na dwa różne państwa
i na parawan pomiędzy tłuszczami
krewkich kibiców, co jak mułu warstwy
wciąż oblepiają ojczyste sandały,

a tam w skarpecie świeci wielka dziura,
z dziury wystaje niedomyty pazur
orłów, husarzy przyodzianych w pióra,
kody, szaliki oraz rację stanu.

czas się podzielić, najlepiej od razu,
bo potem może nie być na to czasu.