Dziś zestaw jesienny z kilku lat , a na koniec piękna jesienna piosenka.
Odlot córek. Cynamon
Tak. Ptasia perspektywa narasta jesiennie,
w lotną perzynę pierza obracając wszystko.
Jako zbędny rekwizyt lata zostawi nam
skrawki brązowej skóry, twoje drobne stopy
w paski - od tych sandałów przywiezionych z Grecji
(Korynt? Korfu? Kawala?). Negatyw tamtego
słońca - i tyle. Chłodne ranki, świerszcze, rosa.
Schnie jeszcze wszystko. Sierpień wchodzi gładko
w ogień, w łodygi rabarbaru, knedle ze śliwkami.
Potem ucieka między szklane słoje pełne
ogórków. Moje włosy
znowu pojaśniały
cynamonowo - mówisz. Kasja - odpowiadam.
Prawie jak ulubione imię, smak i zapach
ryżu z jabłkami, cisza. Możesz już szkicować
węglem i kredą. Stoję obok, a żurawie
zbierają się leniwie na kartce brystolu.
Dym i jabłka
W powietrzu już czuję dym
(jezu jak uwielbiam ten zapach)
jeszcze wszystko będzie zielone
przez chwilę, potem
przejrzę się w pękających kasztanach
i te chmury na moją głowę
niżej strach suchy, owadzi
że nie doczekam lata
I to wszystko takie nie wprost
powolna śmierć traw i wrzos
mnie mniej o ćwierć
coś mocnego na sen
przed skokiem
do skrzynki jabłek winnych
może bardziej trochę
niż ja i wszyscy inni
Według Chagalla
Koza skacze przez
księżyc, gdzieś ponad dachami
na kozim grzbiecie
chłopiec, ściska w ręku precel,
precel jest sam jak
księżyc, słabym światłem świeci,
sypie z nieba
okruchy - nocne lęki karmi.
Pełne mleka są
piersi sarniookich madonn,
w korowodzie do
studni (skwar łoźnieński parzy),
potem każda przeniesie
w dzbanie chłodne szalom
zasłuchana w muzykę
studziennych żurawi,
co się z łańcucha
zrywa, leci nad gontami,
a za muzyką pomkną
wronie stada skrzypków,
zakołują, zajęczą,
końskim włosiem szybko
szarpną, bez
kalafonii, z nerwem nad nerwami.
Łupiny z spadną
dźwięków, a wtedy dziewczynka
zbierze je, schowa w
koszu między płomieniami
dzikojesiennych
liści i w jarzębin kiściach,
w obrazkach
kwaskowatą żółcią wyklejanych,
zanim nuty na popiół
lisi ogień strawi.
Cisza drze się
cisza, jak pierze z sypanej poduchy,
słychać głos
zagniewany – „Menuhiiii, Menuhiiii”,
lecący w stronę
skrzypków (gdzieś ponad dachami).
Struny zabrzęczą
słodko, klarnet zaklangorzy
i dziewczynka
zadrobi do taktu stópkami,
kosz rzuci, potem
ruszy w taniec księżycowy
między stosami
precli makiem obsypanych.
woda śpi chłodno w
wiadrach, lęk się srebrem nadął
chłopiec marzy o
piersiach sarniookich madonn
Mruczanka jesienna [piosenka]
To złoto nie przyniesie nam niczego
nie opłaci ni rachunków codziennych,
biletów na Majorkę, czy do Vegas
przychylności adwokatów i świętych
Mały taki jest jesieni to kaprys,
co niechybnie poszybuje ku ziemi
w brązy będzie się na chłodno przetapiać
nim go słotny spłucze szybko październik
Między kasztanów szorstkie pnie
poszedłbym z tobą w taki dzień
patrzyć jak babie lato w dal
powietrze z dymem ognisk pcha
lecz nie ma cudów i nadziei na cud nie ma
pajęcze nici ulatują jak marzenia
(I nie myśl głupi, że dla niej znaczysz
więcej niż we włosach wiatr)
To życie ma więcej kolców niż kasztan
potem pęka łatwo tak, tak bezbronnie
nie ma dubli, w montażu nie poprawisz
dni jak klatki przemijają ulotne
bez mejkapów, bez kostiumów, dublerów
stańmy nadzy tak, w jesiennej scenerii,
odegrajmy choć raz w życiu z uczuciem
„Polowanie na złocisty październik”
Między kasztanów szorstkie pnie
Poszedłbym z tobą w taki dzień
Zgubić to, co się zgubić da
Odnaleźć utracony czas
W jesiennym dymie duszą się marzenia,
gdy nie ma cudów i nadziei na cud nie ma
(I nie myśl głupi, że dla niej znaczysz
więcej niż we włosach wiatr)
To co wybucha dla nas pod kołami
Noc nie wie nic o śpiewach nocy.
Wallace STEVENS - Ponowna deklaracja romansu
I pojedziemy razem, a z nami ta droga
- lejąca się pod koła, szorstka, karbowana
(Król Jaszczur w czarnej skórze? imitacja boga?),
a każdy słupek przy niej niby inwokacja,
punkt odniesienia, karma i metempsychoza.
Zbyt wiele słów zbyt trudnych? A jeszcze ta droga
wciąga nas, więc dociskasz: gaz i mnie, i siebie,
niedorzeczna historia, kiepsko wymyślona
(dekoracje ukryte w migotliwym świetle,
gdy bezlistne ogrody płoną na poboczach).
Na drodze jest od rana dla nas niebezpiecznie
- po szrotach straszą zgnioty zbitej jak pies blachy,
spiętrzone kopulują, zanim rdza je zeżre.
Gaz do dechy, maleńka! jeszcze szansę mamy,
jeszcze czas, by się wymknąć z obławy, odlecieć.
Zasadzki już za nami - domy, praca, dzieci.
Pod kołami wybucha niecierpliwa jesień.
Anabaza
i wtedy przyjdą jesienni barbarzyńcy.
potną nas dłutami na cienkie płaty,
napełnią gardła piaskiem i słomkami
- ich pieśń będzie mleczna,
pełna ptasiego wrzenia.
pod jego wpływem świt rozbije szyby.
spytasz - czyim okiem jest okno,
zasłonięte dymem zegarów,
i kto za kim stoi, przytulając twarz
do czułego miejsca między łopatkami.
to nasłuch pierwszych godzin,
kiedy oddech rwie się na strzępy.
we wrześniu z ptaków pozostaną pióra.
resztę wycisną wprost do szkolnych ławek,
a my będziemy patrzeć, jak żar wznosi
smukłą konstrukcję z
osmalonych dzwonków.
przepłyniemy pod nią, nim stępią się dłuta
na ostrych krawędziach liter.