Pandemon
Tamta bezradna zima, kiedy prawie umarłaś
w szpitalu odciętym kwarantanną od całego świata,
wyżłobiła w moim mózgu kilka bruzd głębokich,
których nie zasypie nigdy żadna dawka
inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny.
Chemia to tylko dodatek do stanów ulotnych
pomiędzy nagłą śmiercią, a chwilą nad ranem,
kiedy strach puka w okna i kwiaty na szybach
mróz w pośpiechu wyciera słonecznym rękawem,
a nieodebrany telefon ciąży niczym wyrok.
Bałem się, że odejdziesz i nawet nie zdążę
powiedzieć ci, jak bardzo bez ciebie mnie nie ma,
choć to przeckliwy banał, przesłodzona miazga,
na którą zbił mnie wirus w grudniowy poranek
na śliskich schodach domu, tuż pod twoim progiem.
A dzisiaj tylko milczę i nie wiem dlaczego.
Może zostałem w tamtym, cholernym szpitalu,
przykuty do poręczy bezpańskiego łóżka
za karę i teraz moje sny w obrożach
duszą mnie bladym świtem swoim wsobnym krzykiem.
Przecież to właśnie skowyt kończy każdy świat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz