Atra [złamana]
Larkinowi
Nie chcę mieszkać w dniach. Jestem kiepskim lokatorem,
rozwieszającym pranie na sparciałych sznurkach
i gotującym zawsze te same potrawy.
Monotonia, to imię, które mi nadano
na chrzcie świętym – podobno wujek protestował,
ale go zakrzyczała zebrana rodzina,
a teraz pokutuję za własną powolność
i zbliżam się do śmierci, bo ona ma w sobie
elegancję konieczną, by zapomnieć wszystko
czego i tak nie będzie. Umie stawiać kropki.
Większość rzeczy się zdarza całkiem niedorzecznie
albo całkiem na opak. Ta jedna napełnia
świat światłem konsekwencji i choć każdy weźmie
swoją porcję samotnie, a potem na stronie
z talerzyka łyżeczką
gorliwie zeskrobie,
co mu oszczędne Parki nałożyły stypnie,
lecz pozostanie absmak, a może modlitwa,
do któregoś ze zbawców w lokalnym narzeczu
lub pociecha niesiona przez hożych kapłanów
tuż po odejściu kliki
w jaśniejących kitlach.
Potem będzie tak samo, jakbym dalej hasał
beztrosko i bezczelnie, nie zważając wcale
na kompletny brak siebie. Świat się nie zatrzyma.
Ktoś opróżni mieszkanie, szafy i szuflady,
wyprowadzi mnie całkiem, zapłaci zaległe
należności i długi. Może przyjmie resztki
z sądowym dobrodziejstwem lichoinwentarza.
W końcu nastanie cisza, tak konieczna przecież,
by pozwolić krewniakom na łyk zapomnienia.
Czasem tylko listonosz pod drzwi się zabłąka.
----------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz